Wszyscy, których znam w Norwegii wyjechali na cały
lipiec. Ci, których nie znam też wyjechali. W ogóle cała Norwegia wyjechała.
Zostałem tylko ja i Vidar, teraz i on wyjechał. Więc pracuje sam. Strasznie się
nudzę i dużo czytam.
Nie
mam, z kim rozmawiać, więc zaczynam trochę odlatywać. Mówiłem wam już kiedyś,
że jak czytam książkę to całkiem się w nią wkręcam, bez reszty. Oczywiście jak
jest dobra, bo czytany przeze mnie niedawno Szczepan Twardoch (Wieczny
Grunwald), sprawił, że chciałem sobie urwać głowę a później ją zjeść. Ale po
niej przyszła kolej na francuską pozycję całą przepełnioną opisami krajobrazów
i jedzenia. Zwariowałem. Dwa tygodnie słuchałem francuskiej muzyki, gotowałem
(i niestety jadłem) jak szalony. Udało mi się nawet ślepym trafem spotkać na
targu Francuzkę. Niestety ona mówiła w swoim ojczystym języku i norweskim a ja
wyłącznie po angielsku, więc nie bardzo mogliśmy sobie pogadać. Bardzo obydwoje
tego żałowaliśmy. Potrafię powiedzieć po francusku: „Mam na imię Jakub, bardzo
miło mi panią poznać”. Pamiętam jeszcze kilka słów z filmów Kieślowskiego, ale
nie bardzo dających się zastosować w konwersacji przy fasolce szparagowej.
- Sorry for my english.
- Pardon my french.
Z tym wkręcaniem jest
niebezpiecznie. Musze ograniczyć czytanie mrocznych, skandynawskich kryminałów,
bo niedługo zacznę mordować i zjadać dziwki w Oslo.
Zawsze
myślałem, że wariaci to zadowoleni ludzie. Egzystują w swoim świecie i tam są szczęśliwi,
ale nie wiecie jak ciężko radzić sobie z ogarniającym obłędem jak ma się tego
pełną świadomość.
Najgorsze
są flashbacki. Jakiś zapach w korytarzu na lotnisku i nagle jestem na
skrzyżowaniu Grenadierów i Waszyngtona w Warszawie. Dziwne, bo z tego, co
pamiętam tam jest tylko monopolowy, apteka i sklep z pościelą, więc nie wiem,
czego to był zapach. Nagle pojawiają się fragmenty filmów, teksty piosenek albo
reklamy. Piosenki są najgorsze. Kiedyś piosenka w języku angielskim była dla
mnie jedynie melodią, zarówno muzyka jak i tekst. Teraz odkąd zmuszony jestem używać
tego języka na co dzień zacząłem słuchać słów i musze przyznać, że takiej głębi
u Brintey Spears się nie spodziewałem.
Obecnie
jestem w trakcie książki opisującej klimat w Norwegii. Bardzo fajnie jest to czytać,
kiedy otaczają cię opisywane rzeczy. Kultura, obyczaje, tradycje – wszystko
opowiadane przez jednego wrażliwego pisarza na przykładzie historii o członkach
jego rodziny.
Kolejno
rozmyślam o członkach mojej rodziny i o tym, jaki mieli na mnie wpływ. Dochodzę
do bardzo ciekawych wniosków. Na początku nie wiedziałem, dlaczego, ale
czytając wieczorem na prowadzenie zawsze wysuwała mi się ciotka Teresa.
Ciotka
Teresa.
Teraz
jak u Tarantino na ekranie pojawia się plansza z wielką białą, grubą czcionką.
Przenosimy się ponad dwadzieścia lat wstecz, żeby zobaczyć siedząca za stołem
kobietę w średnim wieku, świętującą urodziny. Ma półdługie, rzadkie włosy na te
okazję świeżo ufarbowane na rudy kolor. Piersi osłania szalowa bluzka w grochy,
idealnie odprasowana i nonszalancko rozwiązana pod szyją. W jednej ręce,
zakończonej czerwonymi paznokciami trzyma skierowanego do góry, dymiącego się i
niemiłosiernie śmierdzącego Carmena, w drugiej kieliszek o grubym szklanym
spodzie, rozszerzający się ku górze i cały oblepiony kropelkami od zmrożonej w
środku wódki.
-
Czego sobie życzysz Teresa?
-
Niczego. Jeszcze piętnaście lat i będę miła wszystko.
Otóż ciotka Teresa,
jako jedyna znana mi w realnym życiu postać miała jeden jasno sprecyzowany cel.
Ludzie planują dzieci, naukę języków, wyjazdy… To wszystko są założenia na
kilka, kilkanaście lat. Ona natomiast organizowała co roku urodziny,
zastawiając stół zestawem obowiązkowym: Sałatka z pieczarek, gotowane jajka
faszerowane wędzoną makrelą, udekorowane każde z osobna przywiędłym liściem
zielonej pietruszki, półmisek wędlin z szynką w galarecie (zawierającą małe
kolby kukurydzy), specjalnie zakupioną dla mnie i moją ulubioną a także tatar,
w którego środek została wetknięta wydrążona cebula a w niej żółtko, dookoła
posiekane drobno ogórki. Nad wszystkim unosi się dym, bo wszyscy goście palą.
Otóż tym wielkim celem, jaki całe życie zawodowe jej przyświecał była
wyczekiwana i upragniona emerytura.
Każdego
roku podczas uroczystych urodzin odliczała do niej kolejny rok i mówiła: „będę
leżała i pachniała”.
Ciotka
przypomina mi się wieczorem (zajęło mi to kilka dni) przez zakupioną przeze
mnie nową lampkę, rzucającą na kartki książki białe, oślepiające światło. Kiedy
czasami mogłem zostawać u niej na noc i spałem w jej sypialni, kazała mi się
obracać do ściany, podczas gdy sama czytała. Bardzo nie lubiła, żeby jej w tym
przeszkadzać. Przy łóżku miała małą, blaszaną lampkę, która strasznie się
nagrzewała, książkę, papierosy i prawdziwy staroświecki syfon na naboje. Kiedy
patrzyłem w jej kierunku widziałem tę jasno oświetloną książkę, jedyny wyraźny
punkt w pokoju a kiedy musiałem się obrócić i zasnąć wpatrywałem się w obraz
pokrywający jedną trzecią pożółkłej ściany. Obraz przedstawiał poziomo
rozmazane wszelkie odcienie niebieskiego i turkusowego z jedną czerwoną plamą
pośrodku, chyba to był zachód słońca a na nim mieszał się w piękne wzory dym z
papierosa ciotki. Czasami jak długo nie mogłem zasnąć pozwalała mi chodzić po
pokoju i grzebać w swoich rzeczach. Nie lubiła, kiedy ją rozpraszałem zadając
pytanie: „czy mogę to wziąć na zawsze do domu” a pytałem często, ponieważ w tym
pokoju była niezliczona ilość niezbędnych mi do życia bibelotów i pierdół.
Popsute korale, sznurek albo kaseta wideo z filmem Pretty Woman. Żebym dał jej
spokój bardzo często pozwalała mi zabrać niektóre rzeczy. „Tak możesz, na
zawsze do domu”, mówiła, kiedy tylko podnosiłem coś na wysokość jej wzroku.
Czasami
też kazała mi siedzieć z książką na głowie (żebym oduczył się garbić), ale to
akurat lubiłem. Nie mogę powiedzieć, że mnie nie lubiła (kupowała dla mnie w
końcu szynkę), ale podobnie jak większość członków rodziny patrzyła na mnie,
nie tyle z dezaprobatą, co z dziwnym zainteresowaniem. Wszyscy dokładali
wówczas wszelkich starań, żeby do mnie dotrzeć, ale ja byłem po prostu inny.
Nie mogli zrozumieć, że mam inne priorytety niż moi rówieśnicy i zdawali się
patrzeć na mnie w stylu: „co też z tego dziecka wyrośnie?”
Kiedy
rozmawialiśmy ostatnio zapytała mnie czy się wreszcie ożenię, czy ona za
odłożoną kasę (jest moja matka chrzestną) może wyremontować sobie łazienkę?
Ze
strony Zdzisławy tak samo było z wujkiem Jackiem.
Wujek
Jacek.
Teraz
pojawia się plansza numer dwa i cofamy się w czasie mniej więcej tyle samo
czasu, co przy ciotce Teresie. Co roku w pierwszym miesiącu wakacji byłem na
kolonii a w drugim jechałem do Szczecina. Wyjątek stanowi jeden rok, kiedy
poszedłem na pielgrzymkę. Nie było w tym żadnych wzniosłych pobudek, nie miałem
nawet pewności, że mama mnie tam puści, chodziło wyłącznie o swobodę. W pojęciu
swoboda mieściła się możliwość chodzenia po nocnej Częstochowie i jedzenie w
Burger Kingu, ale doświadczyłem i takiego luzu jak sranie na polu kukurydzy.
Nauczyli mnie też wtedy piosenki: „Ziarenko do ziarenka”, której cholerny tekst
pamiętam do dziś. Ale o wujku.
Najlepiej
pamiętam rok, kiedy wujek wrócił po bardzo długim rejsie między innymi do Azji.
Trzeba wam wiedzieć, że był wówczas marynarzem. Tego roku dostałem w prezencie
zdalnie sterowane auto. Takiego czegoś nikt wtedy nie miał. Dostajemy jak
zawsze takie same, ja i Wojtek (mój kuzyn, syn wujka). Wojtek jak każdy chłopak
swój samochód psuje w pierwszym tygodniu, zjeżdżając nim z pomostu do wody. Mój
pozostaje długo w idealnym stanie z tego prostego powodu, że mnie bardziej od
tej zabawki zajmuje wielki chiński kapelusz, który przywiózł. Obiekt westchnień
zawisł na ścianie i nikomu nie wolno było go dotykać. Podobnie jak misternie
wykonywanych podczas długich rejsów statków z zapałek, w które uwielbiałem się
wpatrywać, leżąc na dywanie i odnajdując maleńkie, precyzyjnie wykonane
szczegóły jak armaty czy okienka. On też zawsze na mnie patrzał z dziwną miną i
nie wiedział jak do mnie dotrzeć. Skąd miał wiedzieć, że oddałbym ten samochód
i dwa inne, za możliwość nałożenia na głowę tego kapelusza?
W
tych jego przyjazdach było coś fascynującego. Mój ojciec wychodził do pracy o
szóstej i wracał o czternastej. Miał do przejścia mniej więcej trzysta metrów.
Wujek podróżował. Przypływał po rocznej nieobecności w domu z wielkim,
brezentowym marynarskim workiem i było bardzo podniośle. Cieszyłem się na te
przyjazdy tak samo jak jego dzieci i ciotka Hania.
Spędzaliśmy
dużo czasu w kuchni, podczas gdy Wojtek układał coś z klocków lego. Zafascynowany
byłem wtedy gotowaniem i językiem angielskim, którym wujek, jako jedyny w
rodzinie władał. Na statku był kucharzem. Uwielbiałem patrzeć jak sieka cebulę
z prędkością światła, mówiąc do mnie: to jest „onion”. Był dla mnie jak Tony
Halik i Maciej Kuroń w jednym. Siedząc z nim w kuchni byłem nieprzytomny ze
szczęścia. Używał egzotycznych dla mnie wtedy przypraw, jak oregano (nie
śmiejcie się, wtedy w Polsce była tylko jarzynka) i robił po kilka rzeczy
naraz. Na moje nieszczęście kuchnia w ich domu była jak kiszka i poza gotującym
mogła tam być tylko jedna osoba. Kiedy Zdzisława albo ciocia Hania chciały
posiedzieć tam z kawą, byłem przeganiany. Oni nie mogli zrozumieć, dlaczego ja
wolę się gapić na jedzenie zamiast bawić klockami. A wolałem. Niekiedy
pozwalano mi siedzieć na parapecie. Mogłem wtedy podziwiać te parujące gary
zanim będziemy musieli iść na ryby, albo co gorsze – grać w piłkę.
I
tak zamiast mieszać zupę, ubrany w chiński kapelusz zmuszany byłem do łapania
(na zrobioną z bambusowego kija, żyłki, pinezki i haczyka, oczywiście przez
wujka wędkę) cholernych śliskich okonków w czarne paski i rzucać je za siebie
bandzie głodnych kotów. Brrr. Czasami ciotka Hania robiła nam dyktanda i jak mamę
kocham wolałem te dyktanda od łowienia ryb.
Jak
tak po kolei lustruje swoją rodzinę zastanawiam się, kto rozumiał mnie albo
najbardziej się starał od początku. Dochodzę do wniosków zaskakujących dla
samego siebie. Otóż na czoło wychodzą ciotka Lilka i wujek Heniek. Ciotka
szwagierka mojego ojca zawsze była dla mnie życzliwa, kiedy mogłem u niej
zostać (łaziłem po tych domach jak bezdomny) siedziałem na podłodze przy pianinie,
na którym Julka, moja kuzynka grała „Dla Elizy”. Jedyny znany mi wtedy utwór na
pianino. Pierwsze jego dźwięki do dzisiaj wywołują u mnie radość. Heniek,
szwagier Zdzisławy był dla mnie bardzo surowy, co wynikało z tego, że nigdy nie
miał syna, choć bardzo chciał a trafiły mu się trzy córki. Pomimo tego, że
kazał mi robić pompki i biegać to nigdy nie było w jego oczach protestu, kiedy
zamiast ćwiczyć z nim rękojeściami połączonymi gumką wolałem z ciotką Teresą
Numer Dwa układać pranie. Ciotka Teresa Numer Dwa prasowała nawet skarpetki i
układała wszystko w misterne kupki na kanapie, wśród których mogłem siedzieć.
Teraz
jak to napisałem, zdałem sobie sprawę, ze zarówno ciotka Lilka jak i wujek
Heniek są najmniej lubianymi osobami w rodzinie. Może jakaś podświadoma solidarność
wykluczonych sprawia, że czuje z nimi taką bliskość?
Do
Ciotki Teresy Numer Dwa appendix jest jeszcze taki, że nie pozwalała mi jeść
tyle ile chce i raz zabrała mi sprzed nosa parówki, co nie ma w tym tekście
żadnego znaczenia, ale mi ciąży.
P.S.
W
niedziele lało cały dzień, więc siedziałem w muzeum sztuki nowoczesnej. Kiedy
kontemplowałem instalacje z drutu, przedstawiającą miasto przyszłości dosiadł
się do mnie mężczyzna koło pięćdziesiątki. Barczysty z bujną brodą, gapił się w
ten sam punkt, co ja. Na sobie jak na niedziele przystało miał piękną kwiecistą
sukienkę a ramiona okryte ludową chustką. W brodzie połyskiwały wesoło
dyndające, kryształowe klipsy. Przy wyjściu zauważyłem kolejnego pana,
dyskutującego z bileterką, że to co on trzyma w ręce to jest „purse” a nie jak
ona twierdzi „shopping bag” i nie zostawi jej w szatni. Zresztą miał rację, bo
mu ta purse pasowała do ołówkowej, czarnej spódnicy. Tak sobie myślę, że oni to
dopiero musieli nie znosić chodzenia na ryby.