wtorek, 28 lipca 2015

WPIS NR 132

Wszyscy, których znam w Norwegii wyjechali na cały lipiec. Ci, których nie znam też wyjechali. W ogóle cała Norwegia wyjechała. Zostałem tylko ja i Vidar, teraz i on wyjechał. Więc pracuje sam. Strasznie się nudzę i dużo czytam.

            Nie mam, z kim rozmawiać, więc zaczynam trochę odlatywać. Mówiłem wam już kiedyś, że jak czytam książkę to całkiem się w nią wkręcam, bez reszty. Oczywiście jak jest dobra, bo czytany przeze mnie niedawno Szczepan Twardoch (Wieczny Grunwald), sprawił, że chciałem sobie urwać głowę a później ją zjeść. Ale po niej przyszła kolej na francuską pozycję całą przepełnioną opisami krajobrazów i jedzenia. Zwariowałem. Dwa tygodnie słuchałem francuskiej muzyki, gotowałem (i niestety jadłem) jak szalony. Udało mi się nawet ślepym trafem spotkać na targu Francuzkę. Niestety ona mówiła w swoim ojczystym języku i norweskim a ja wyłącznie po angielsku, więc nie bardzo mogliśmy sobie pogadać. Bardzo obydwoje tego żałowaliśmy. Potrafię powiedzieć po francusku: „Mam na imię Jakub, bardzo miło mi panią poznać”. Pamiętam jeszcze kilka słów z filmów Kieślowskiego, ale nie bardzo dających się zastosować w konwersacji przy fasolce szparagowej.

- Sorry for my english.
- Pardon my french.

            Z tym wkręcaniem jest niebezpiecznie. Musze ograniczyć czytanie mrocznych, skandynawskich kryminałów, bo niedługo zacznę mordować i zjadać dziwki w Oslo.

            Zawsze myślałem, że wariaci to zadowoleni ludzie. Egzystują w swoim świecie i tam są szczęśliwi, ale nie wiecie jak ciężko radzić sobie z ogarniającym obłędem jak ma się tego pełną świadomość.

            Najgorsze są flashbacki. Jakiś zapach w korytarzu na lotnisku i nagle jestem na skrzyżowaniu Grenadierów i Waszyngtona w Warszawie. Dziwne, bo z tego, co pamiętam tam jest tylko monopolowy, apteka i sklep z pościelą, więc nie wiem, czego to był zapach. Nagle pojawiają się fragmenty filmów, teksty piosenek albo reklamy. Piosenki są najgorsze. Kiedyś piosenka w języku angielskim była dla mnie jedynie melodią, zarówno muzyka jak i tekst. Teraz odkąd zmuszony jestem używać tego języka na co dzień zacząłem słuchać słów i musze przyznać, że takiej głębi u Brintey Spears się nie spodziewałem. 

            Obecnie jestem w trakcie książki opisującej klimat w Norwegii. Bardzo fajnie jest to czytać, kiedy otaczają cię opisywane rzeczy. Kultura, obyczaje, tradycje – wszystko opowiadane przez jednego wrażliwego pisarza na przykładzie historii o członkach jego rodziny.

            Kolejno rozmyślam o członkach mojej rodziny i o tym, jaki mieli na mnie wpływ. Dochodzę do bardzo ciekawych wniosków. Na początku nie wiedziałem, dlaczego, ale czytając wieczorem na prowadzenie zawsze wysuwała mi się ciotka Teresa.

            Ciotka Teresa.

            Teraz jak u Tarantino na ekranie pojawia się plansza z wielką białą, grubą czcionką. Przenosimy się ponad dwadzieścia lat wstecz, żeby zobaczyć siedząca za stołem kobietę w średnim wieku, świętującą urodziny. Ma półdługie, rzadkie włosy na te okazję świeżo ufarbowane na rudy kolor. Piersi osłania szalowa bluzka w grochy, idealnie odprasowana i nonszalancko rozwiązana pod szyją. W jednej ręce, zakończonej czerwonymi paznokciami trzyma skierowanego do góry, dymiącego się i niemiłosiernie śmierdzącego Carmena, w drugiej kieliszek o grubym szklanym spodzie, rozszerzający się ku górze i cały oblepiony kropelkami od zmrożonej w środku wódki.

- Czego sobie życzysz Teresa?
- Niczego. Jeszcze piętnaście lat i będę miła wszystko.

            Otóż ciotka Teresa, jako jedyna znana mi w realnym życiu postać miała jeden jasno sprecyzowany cel. Ludzie planują dzieci, naukę języków, wyjazdy… To wszystko są założenia na kilka, kilkanaście lat. Ona natomiast organizowała co roku urodziny, zastawiając stół zestawem obowiązkowym: Sałatka z pieczarek, gotowane jajka faszerowane wędzoną makrelą, udekorowane każde z osobna przywiędłym liściem zielonej pietruszki, półmisek wędlin z szynką w galarecie (zawierającą małe kolby kukurydzy), specjalnie zakupioną dla mnie i moją ulubioną a także tatar, w którego środek została wetknięta wydrążona cebula a w niej żółtko, dookoła posiekane drobno ogórki. Nad wszystkim unosi się dym, bo wszyscy goście palą. Otóż tym wielkim celem, jaki całe życie zawodowe jej przyświecał była wyczekiwana i upragniona emerytura.

            Każdego roku podczas uroczystych urodzin odliczała do niej kolejny rok i mówiła: „będę leżała i pachniała”.

            Ciotka przypomina mi się wieczorem (zajęło mi to kilka dni) przez zakupioną przeze mnie nową lampkę, rzucającą na kartki książki białe, oślepiające światło. Kiedy czasami mogłem zostawać u niej na noc i spałem w jej sypialni, kazała mi się obracać do ściany, podczas gdy sama czytała. Bardzo nie lubiła, żeby jej w tym przeszkadzać. Przy łóżku miała małą, blaszaną lampkę, która strasznie się nagrzewała, książkę, papierosy i prawdziwy staroświecki syfon na naboje. Kiedy patrzyłem w jej kierunku widziałem tę jasno oświetloną książkę, jedyny wyraźny punkt w pokoju a kiedy musiałem się obrócić i zasnąć wpatrywałem się w obraz pokrywający jedną trzecią pożółkłej ściany. Obraz przedstawiał poziomo rozmazane wszelkie odcienie niebieskiego i turkusowego z jedną czerwoną plamą pośrodku, chyba to był zachód słońca a na nim mieszał się w piękne wzory dym z papierosa ciotki. Czasami jak długo nie mogłem zasnąć pozwalała mi chodzić po pokoju i grzebać w swoich rzeczach. Nie lubiła, kiedy ją rozpraszałem zadając pytanie: „czy mogę to wziąć na zawsze do domu” a pytałem często, ponieważ w tym pokoju była niezliczona ilość niezbędnych mi do życia bibelotów i pierdół. Popsute korale, sznurek albo kaseta wideo z filmem Pretty Woman. Żebym dał jej spokój bardzo często pozwalała mi zabrać niektóre rzeczy. „Tak możesz, na zawsze do domu”, mówiła, kiedy tylko podnosiłem coś na wysokość jej wzroku.

            Czasami też kazała mi siedzieć z książką na głowie (żebym oduczył się garbić), ale to akurat lubiłem. Nie mogę powiedzieć, że mnie nie lubiła (kupowała dla mnie w końcu szynkę), ale podobnie jak większość członków rodziny patrzyła na mnie, nie tyle z dezaprobatą, co z dziwnym zainteresowaniem. Wszyscy dokładali wówczas wszelkich starań, żeby do mnie dotrzeć, ale ja byłem po prostu inny. Nie mogli zrozumieć, że mam inne priorytety niż moi rówieśnicy i zdawali się patrzeć na mnie w stylu: „co też z tego dziecka wyrośnie?”

            Kiedy rozmawialiśmy ostatnio zapytała mnie czy się wreszcie ożenię, czy ona za odłożoną kasę (jest moja matka chrzestną) może wyremontować sobie łazienkę?

            Ze strony Zdzisławy tak samo było z wujkiem Jackiem.

            Wujek Jacek.

            Teraz pojawia się plansza numer dwa i cofamy się w czasie mniej więcej tyle samo czasu, co przy ciotce Teresie. Co roku w pierwszym miesiącu wakacji byłem na kolonii a w drugim jechałem do Szczecina. Wyjątek stanowi jeden rok, kiedy poszedłem na pielgrzymkę. Nie było w tym żadnych wzniosłych pobudek, nie miałem nawet pewności, że mama mnie tam puści, chodziło wyłącznie o swobodę. W pojęciu swoboda mieściła się możliwość chodzenia po nocnej Częstochowie i jedzenie w Burger Kingu, ale doświadczyłem i takiego luzu jak sranie na polu kukurydzy. Nauczyli mnie też wtedy piosenki: „Ziarenko do ziarenka”, której cholerny tekst pamiętam do dziś. Ale o wujku.

            Najlepiej pamiętam rok, kiedy wujek wrócił po bardzo długim rejsie między innymi do Azji. Trzeba wam wiedzieć, że był wówczas marynarzem. Tego roku dostałem w prezencie zdalnie sterowane auto. Takiego czegoś nikt wtedy nie miał. Dostajemy jak zawsze takie same, ja i Wojtek (mój kuzyn, syn wujka). Wojtek jak każdy chłopak swój samochód psuje w pierwszym tygodniu, zjeżdżając nim z pomostu do wody. Mój pozostaje długo w idealnym stanie z tego prostego powodu, że mnie bardziej od tej zabawki zajmuje wielki chiński kapelusz, który przywiózł. Obiekt westchnień zawisł na ścianie i nikomu nie wolno było go dotykać. Podobnie jak misternie wykonywanych podczas długich rejsów statków z zapałek, w które uwielbiałem się wpatrywać, leżąc na dywanie i odnajdując maleńkie, precyzyjnie wykonane szczegóły jak armaty czy okienka. On też zawsze na mnie patrzał z dziwną miną i nie wiedział jak do mnie dotrzeć. Skąd miał wiedzieć, że oddałbym ten samochód i dwa inne, za możliwość nałożenia na głowę tego kapelusza?

            W tych jego przyjazdach było coś fascynującego. Mój ojciec wychodził do pracy o szóstej i wracał o czternastej. Miał do przejścia mniej więcej trzysta metrów. Wujek podróżował. Przypływał po rocznej nieobecności w domu z wielkim, brezentowym marynarskim workiem i było bardzo podniośle. Cieszyłem się na te przyjazdy tak samo jak jego dzieci i ciotka Hania.

            Spędzaliśmy dużo czasu w kuchni, podczas gdy Wojtek układał coś z klocków lego. Zafascynowany byłem wtedy gotowaniem i językiem angielskim, którym wujek, jako jedyny w rodzinie władał. Na statku był kucharzem. Uwielbiałem patrzeć jak sieka cebulę z prędkością światła, mówiąc do mnie: to jest „onion”. Był dla mnie jak Tony Halik i Maciej Kuroń w jednym. Siedząc z nim w kuchni byłem nieprzytomny ze szczęścia. Używał egzotycznych dla mnie wtedy przypraw, jak oregano (nie śmiejcie się, wtedy w Polsce była tylko jarzynka) i robił po kilka rzeczy naraz. Na moje nieszczęście kuchnia w ich domu była jak kiszka i poza gotującym mogła tam być tylko jedna osoba. Kiedy Zdzisława albo ciocia Hania chciały posiedzieć tam z kawą, byłem przeganiany. Oni nie mogli zrozumieć, dlaczego ja wolę się gapić na jedzenie zamiast bawić klockami. A wolałem. Niekiedy pozwalano mi siedzieć na parapecie. Mogłem wtedy podziwiać te parujące gary zanim będziemy musieli iść na ryby, albo co gorsze – grać w piłkę.

            I tak zamiast mieszać zupę, ubrany w chiński kapelusz zmuszany byłem do łapania (na zrobioną z bambusowego kija, żyłki, pinezki i haczyka, oczywiście przez wujka wędkę) cholernych śliskich okonków w czarne paski i rzucać je za siebie bandzie głodnych kotów. Brrr. Czasami ciotka Hania robiła nam dyktanda i jak mamę kocham wolałem te dyktanda od łowienia ryb.

            Jak tak po kolei lustruje swoją rodzinę zastanawiam się, kto rozumiał mnie albo najbardziej się starał od początku. Dochodzę do wniosków zaskakujących dla samego siebie. Otóż na czoło wychodzą ciotka Lilka i wujek Heniek. Ciotka szwagierka mojego ojca zawsze była dla mnie życzliwa, kiedy mogłem u niej zostać (łaziłem po tych domach jak bezdomny) siedziałem na podłodze przy pianinie, na którym Julka, moja kuzynka grała „Dla Elizy”. Jedyny znany mi wtedy utwór na pianino. Pierwsze jego dźwięki do dzisiaj wywołują u mnie radość. Heniek, szwagier Zdzisławy był dla mnie bardzo surowy, co wynikało z tego, że nigdy nie miał syna, choć bardzo chciał a trafiły mu się trzy córki. Pomimo tego, że kazał mi robić pompki i biegać to nigdy nie było w jego oczach protestu, kiedy zamiast ćwiczyć z nim rękojeściami połączonymi gumką wolałem z ciotką Teresą Numer Dwa układać pranie. Ciotka Teresa Numer Dwa prasowała nawet skarpetki i układała wszystko w misterne kupki na kanapie, wśród których mogłem siedzieć.

            Teraz jak to napisałem, zdałem sobie sprawę, ze zarówno ciotka Lilka jak i wujek Heniek są najmniej lubianymi osobami w rodzinie. Może jakaś podświadoma solidarność wykluczonych sprawia, że czuje z nimi taką bliskość?

                        Do Ciotki Teresy Numer Dwa appendix jest jeszcze taki, że nie pozwalała mi jeść tyle ile chce i raz zabrała mi sprzed nosa parówki, co nie ma w tym tekście żadnego znaczenia, ale mi ciąży.

P.S.

            W niedziele lało cały dzień, więc siedziałem w muzeum sztuki nowoczesnej. Kiedy kontemplowałem instalacje z drutu, przedstawiającą miasto przyszłości dosiadł się do mnie mężczyzna koło pięćdziesiątki. Barczysty z bujną brodą, gapił się w ten sam punkt, co ja. Na sobie jak na niedziele przystało miał piękną kwiecistą sukienkę a ramiona okryte ludową chustką. W brodzie połyskiwały wesoło dyndające, kryształowe klipsy. Przy wyjściu zauważyłem kolejnego pana, dyskutującego z bileterką, że to co on trzyma w ręce to jest „purse” a nie jak ona twierdzi „shopping bag” i nie zostawi jej w szatni. Zresztą miał rację, bo mu ta purse pasowała do ołówkowej, czarnej spódnicy. Tak sobie myślę, że oni to dopiero musieli nie znosić chodzenia na ryby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz