Nie znoszę Polskich Kolei
Państwowych. Niejednokrotnie opisywałem Wam jak ich niedorzeczne przepisy i
nawyki utrudniają ludziom podróżowanie. Wszędzie gdzie tylko mogę zastępuje
transport kolejowy innym. Niestety na trasie Warszawa – Kalisz nie mam żadnej
alternatywy, chyba, że zdecydowałbym się pojechać rowerem.
Najczęściej
tę trasę pokonuję trzy razy w ciągu roku i dostarcza mi to tyle atrakcji, że na
całe dwanaście miesięcy mam dość. Ostatnio jednak w rodzinnych okolicach coraz
więcej się dzieje i zmuszony jestem pojawiać się w domu częściej.
W
ostatni weekend podróżowałem koleją na uroczystość mojej siostrzenicy, która to
postanowiła zostać pełnoletnia. Instruowany przez mamę, która pociągiem jechała
dzień wcześniej przygotowywałem się do podróży.
-
Synek, ciepło się ubierz.
-
Przecież to nie furmanka, tylko pociąg.
-
Od Szczecina do Kalisza jechałam w kurtce i czapce.
-
Zgłosiłaś to konduktorowi?
-
Uciekł nam.
-
To mam sweter włożyć?
-
Zawsze możesz go zdjąć.
Pomyślałem,
że ma rację, ubieranie się na cebulę w trasę jest bardzo rozsądne, zawsze można
z czegoś zrezygnować. Jednak w dniu wyjazdu trochę za dobrze mi się spało i jak
się zerwałem to ubierałem się w biegu. Buty wiązałem już w taksówce, ale na
pociąg zdążyłem. Kiedy wszedłem do przedziału okazało się, że w odróżnieniu do składu,
jakim jechała Zdzisława w moim panuje upał tropikalny, a tym wichajstrem od
ustawiania temperatury można kręcić naokoło. Zgodnie z radami mamy, ubrany
byłem w najgrubszy wełniany sweter, jeansy o splocie nitki jak dla polarników a
pod spodem koszulkę z plamą na przedzie, której nie wyrzucam tylko, dlatego, że
jest miękka, ciepła i noszę ją zawsze pod swetrami. Do domu dojechałem mokry
jak kura.
Ja
nie mam oczekiwań nierealnych. Wiem, że Orient Expressem czy innym Teżewe się
tu nie przejadę, ale są tak proste usprawnienia taboru, które nawet u nas można
by wprowadzić. Ktoś już na szczęście wpadł na pomysł miejscówek, więc nie
biegamy po pociągu szukając kawałka fotela. Jednak pozostało jeszcze sporo do
zrobienia.
Dlaczego
na całym świecie tak buduje się perony, że jak pociąg się zatrzyma podłoga w
wagonie jest równa z peronem?. U naszych zachodnich sąsiadów jest nawet tak
fajnie, że jak już się pociąg zatrzyma to od drzwi otwiera się mała klapka i
można spokojnie wjechać wózkiem czy choćby z walizką na kółkach. U nas nawet na
tych najnowszych stacjach trzeba starszych ludzi podsadzać do wejścia, samemu
zresztą też nieźle trzeba się nagimnastykować z walizką.
Jak
już jestem przy omawianiu taboru i zachodnich sąsiadach to przypomniała mi się
jeszcze historia mówiąca o kulturze tamtejszych podróżników.
Jechałem
pociągiem z Fuldy do Frankfurtu. Wnętrze pociągu czyste i ciche. Pasażerowie
podobni do naszych, kilka osób z książką, biegające dzieci i kibice. Grupa
wyrostków w identycznych, bordowych koszulkach z browarami w ręce, śpiewa
rymowane niemieckie piosenki. Znudzeni własnym towarzystwem zaczynają poznawać
pasażerów. Małżeństwo z dzieckiem przebija z nimi piątki, inni tylko się uśmiechają.
Dochodzą do naszego stolika (w tym składzie jeden spory stolik, mieszczący
spokojnie cztery laptopy przypadał na cztery fotele), przy którym siedzę ja, Krystian
a naprzeciwko nas czarny chłopak w bluzie z kapturem, także pochłonięty lekturą.
Najpierw zapytali nas czy jedziemy na mecz?, Kiedy dowiedzieli się, że nie
przenieśli pytanie na chłopaka naprzeciwko. Słysząc z jego ust odpowiedź
twierdzącą wybuchli gromkimi okrzykami padając sobie w ramiona. Chłopak przed
nami jednak znacznie powściągliwiej niż bordowa ekipa.
-
No co ty, nie cieszysz się?, będziemy razem kibicować. –
Podgrzewali atmosferę.
-
Bardzo się cieszę, tylko ja będę siedział z drugiej strony.
Powiedział
chłopak i rozchylił poły bluzy, pod którą miał koszulkę piłkarską a jakże, tyle
że zieloną. Kyrie elejson, samobójca. Cały wagon bordowych podpitych piwem a on
sam zielony i jeszcze dodatkowo czarny, zabiją go. Krystian siedział spokojny a
ja schowałem twarz w książkę. Zbliżył się do niego jeden z bordowych wyciągnął
rękę i zamarłem, bo nie wiedziałem, co mu zrobią skoro okna się nie otwierają.
Przyłożył mu te rękę do klatki piersiowej, uszczypnął między sutkami i
powiedział coś po niemiecku, co z melodii wypowiedzi brzmiało jak słowa mojej
matki, hamujące moje ekshibicjonistyczne zapędy (w dzieciństwie) na plaży: „Kuba
siosiorek musi być schowany w gatkach”. Dalej pili razem.
Wracając
do zmian koniecznych na kolei. Ubikacje. Czy ktoś, zupełnie nawet sprawny jest
w stanie załatwić się w pędzącym pociągu, jednocześnie nie obszywając sobie
butów? Dodatkowo zawartość tego kibelka wywalana jest na tory, dlatego jak ktoś
nie może wytrzymać na postoju to odjeżdżający z dworca pociąg pozostawia klocka
między peronami.
Do
tego dochodzą „międzynarodowe” kasy biletowe, w których nie mówi się w żadnym
języku. Ceny biletów porównywalne z lotniczymi i czas podróży dwukrotnie
dłuższy niż trzydzieści lat temu.
Przed
chwilą w radio pani wicepremier pocieszyła pasażerów, że koszty za bilety na
pociągi opóźnione będą zwracane w 100% a nie jak mówi regulamin PKP w 50%. Faktyczne
pocieszenie. Wczorajszy pociąg Katowice – Szczecin jechał grubo ponad dobę,
więc ta stówka będzie ogromną rekompensatą dla pasażerów. Jeszcze lepiej mieli
pasażerowie poniedziałkowego składu na trasie Warszawa – Kraków. W zimnym
pociągu nie było nawet prądu i wysadzono ludzi na polu, po ciemku z walizkami w
środku trasy. Najlepsze, że dla kontrastu z wypowiedzią pani wicepremier
łączono się z tymi pasażerami stojącymi na zimnie.
I
przy takiej hucpie karmi się nas jeszcze informacjami o zakupie i testowaniu
Pendolino. To tak jakby Dziewczynce z zapałkami ktoś nagle dał miotacz ognia.
Niby mogłaby się ogrzać, ale bez odpowiedniego przeszkolenia niechybnie się
spali.
Akcje
zgapione od zachodnich przewoźników też u nas mają się nijak. Po co rozkładać
po pociągu książki skoro ci, którzy chcieliby je czytać nie zdążą, bo ci,
którzy nie czytają zdążą je ukraść. Lepiej byłoby poprosić Białego Jelenia albo
Rexone o sponsorowanie upominków dla pasażerów w postaci mini mydełka i
dezodorantu (najlepiej tego 72h, dla harcerzy). Dodatkowo pozbyć się tego
dziada „piwo jasne”, który roznosi sikacze generujące zapach jeszcze gorszy od
potu.
Innym
tematem są sami pasażerowie, ale o to już PKP nie winię. Mnie trafia się każdy
rodzaj. Z tego, czego już musiałem słuchać i oglądać uzbierałaby się cała
obsada Fraglesów. Kiedy chce spać zawsze siedzi obok ktoś, kto z saperską
precyzją otwiera paczkę chipsów. Starając się najprawdopodobniej być cicho,
wychodzi mu zupełnie odwrotnie, choć przykłada się do tego, co najmniej tak
jakby rozpakowywał list z wąglikiem. Może być też czytający gazetę, który
bardziej się nią wachluje niż kartkuje. Trafił mi się ostatnio facet przewożący
skrzynię z gołębiami. Tak mi się wydaje. Dźwięki podobne do tych, jakie wydawał
Gizmo w gremlinach. Ze strachu całą drogę nie otworzyłem wody. Dodatkowo oblewanie
gorącymi napojami z termosu, psikanie gazowanymi słodkimi z puszek i dzieci.
W
dobie tych wszystkich gejmbojów, tabletów i innego ustrojstwa można chyba
dzieciaka czymś zająć? Rodzic zna swoją pociechę i powinien wiedzieć czy wystarczą
dziecku kredki i papier czy dodatkowo trzeba jeszcze innych atrakcji. Ja lubię
dzieci i rozumiem, że im się nudzi w podróży, ale ja też jadę i staram się jak
najmniej utrudniać innym wspólną trasę swoją osobą.
Moja
matka jakoś zawsze wiedziała jak mnie zająć. Zanim jeszcze pociąg ruszył ze
stacji siedziałem ze ściereczką na kolanach. W jednej ręce miałem schabowego, w
drugiej pomidora. Zdarzają się i takie mamy, które serwują wśród pasażerów
gotowane jajka, ale z dwojga złego lepszy smród przez chwilę niż wrzask. Odór
nie zawsze budzi. Kiedy kończył mi się pomidor mama wymieniała go na ogórka a
schabowego na kurczaka. W przerwach były paluszki, batony i kanapki z kiełbasą.
Możecie mówić, że przez to jestem teraz gruby, ale przynajmniej nikt się nigdy
nie skarżył, że mu przeszkadzam czytać czy spać. Kosztem mojej sylwetki ktoś
podróżował spokojnie. Na koniec pulchne łapy Zdzisława wycierała mi w mokrą
chusteczkę wiezioną w jednorazowej reklamówce i wysiadaliśmy po
sześciogodzinnej podróży na obiad u babci.
Kiedyś
się z tego śmiałem, ale jak w lipcu całą paczką popłynęliśmy w rejs po Wiśle,
to choć trwał tylko kilka godzin każdy przyniósł ze sobą spory koszyk. Arleta usmażyła
całe pudło mielonych, Szpara upiekła tarte. Mieliśmy także pomidorki, ciasto,
rzodkiewki, kabanosy i napoje wszelkie. Też już się starzejemy, kiedyś
wystarczyłaby reklamówka zimnych browarów. Nie tylko nie pijemy już na
głodnego, nabraliśmy klasy. Każdy zabrał kubeczki, serwetki i mokre chusteczki,
ale trochę inne niż w moim dzieciństwie.
Do
tego wpisu zmusili mnie współpasażerowie, z którymi jechałem na ostatnie
urodziny mojej siostry. Nie ostatnie w ogóle tylko ostatnie, jakie miała.
Dwoje
mężczyzn, dwie kobiety, około pięćdziesiątki. Jak ich nazwałem Łowcy Promocji –
polska wersja. Nie wiem, czym zajmują się ci ludzie, ale z tego, co zrozumiałem
z zasłyszanych rozmów większość życia upływa im na tym, jak wymigać się z
płacenia za cokolwiek. Dodatkowo wracali ze spotkania z jakimiś politykami,
więc trzeba przyznać, że wiedzę czerpią od najlepszych.
Panowie
stosownie do pory dnia ubrani w brązowe garnitury i pożółkłe koszule, jedno i
drugie najprawdopodobniej ze ślubu. Panie, garsonki. Bogato zdobne w kamienie i
złocone przeszycia a’la Marywilska. Rozmawiać zaczęli zaraz po tym jak ustalili
z konduktorem, jakie zniżki im przysługują.
-
Dawaj pigwówkę, bo cie więcej nie zabiorę do sejmu.
-
Ja mam tylko ten prezent od Palikota.
Odkorkowali
butelki i zaczęli pić. To, co udało mi się zanotować w telefonie możecie
przeczytać poniżej. Trochę się ta rozmowa rwała, ale im więcej pili tym trudniej
było coś wyłapać, bo mówili jednocześnie.
-
A twój syn się teraz uczy na studia?
-
No, kupiliśmy mu mieszkanie ze stoliczkiem i wersalką.
Międzyczasie
jedna z pań podniosła satynową bluzkę i dziabnęła się w brzuch glukometrem, co
sprowokowało dyskusje:
-
Ty płacisz za to?
-
Coś ty, co chwila biorę fakturę na kogoś innego.
Panowie.
-
Cztery stówy daem za garnitur do krześniaka na krzest.
-
A ja mam takom robote, że musze wykonać dziesięć połączeń dziennie. Do kogo se
chce. Telefon mam za fri. Tego nikt nie pilnuje. Niby ubezpieczenia oferuje,
ale to jest chuj. Nie misiu?
-
No jasne. – Odpowiedziała oblubienica.
Kolejny
pan zaczął pytać drugiego, ale odpowiedziała mu jego towarzyszka.
-
A ty, czym jeździsz do pracy?
-
On ma już nawet rowerem zakaz, bo ma kolegium za chlanie.
-
Aha, Bogdana złapali na Dombrowskiego, se jechał i tylko lekko się zakołysał.
-
Policja to nie ma, co robić, po krajówce nie jechał.
-
Czekaj esemesa dostaam: „wyjebałam się, mam lewą stronę mordy poobdzieraną”.
-
Mówiłam jej uważaj. Jak się pisze „cukrzyca”?
-
Ja se ide zajarać do kibla zanim konduktor przylezie.
Powiedział
jeden z dżentelmenów i pozostawił pochłonięte rozmową same panie.
-
No kurzy miód, dentyste se wzieam na mikołajki, dobra jestem co?
-
Ale bez dopłaty?
-
No pewnie, ósemki se robie bo ona to nawet mojego Konrada wyleczyła, a on ci
taki jest, że się boi stomatologa.
-
Będziesz miaa na sylwestra zrobione. Drogo płaciaś?
-
Pieńdzisiont od członka, dziewińdzisiont od pary.
-
Za dentyste?
-
Nic, mówiam że darmo.
P.S.
W Warszawskich Tramwajach, skądinąd też na szynach,
pomimo końcówki stycznia wyświetla się napis „Zdrowych i wesołych świąt”.