Dokładnie
rok temu siedziałem na samej górze trybuny w strefie kibica i ze stutysięcznym
tłumem oglądałem mecz Polska – Rosja. Jednocześnie świętowałem uzyskany rano
tytuł magistra. Towarzyszący mi Artur tłumaczył siedzącym obok nas Rosjanom,
żeby się nie bali chwiejącej konstrukcji, bo kolega ma tytuł z bezpieczeństwa
lotniczego i na pewno bezpiecznie wylądujemy.
Ale
od początku. Pisanie pracy to nie jest takie hop siup. Człowiek zrobi wszystko,
żeby tylko nie siadać do materiałów, które w postaci karteczek (drukuje się wszystko,
co popadnie), wycinków i wszystkiego, co może się przydać (wizytówki, ulotki,
pojedyncze słowa na żółtych karteczkach, które w momencie zapisywania były
genialnym pomysłem a teraz są do niczego niepasującym słowem). Wolałem
odkurzać, ćwiczyć a i umycie okien było bliższe memu sercu od pisania, choć
temat wymyśliłem sobie sam i traktował o rzeczy na świcie dla mnie
najprzyjemniejszej.
Wiecie,
że w Warszawie są nawet terapie dla ludzi w trakcie pisania magisterki?. Do
tego jednak nie doszło. Uczony doświadczeniem z poprzednich studiów nie
chciałem czekać na ostatnia chwilę i uparłem się na pierwszy termin.
Wspieraliśmy się razem z Piotrkiem, który od czasu wyboru specjalizacji
siedział ze mną na zajęciach. On był w swojej poprzedniej grupie starostą,
podobnie jak ja w mojej. We wspólnej pełniliśmy tę funkcję na zmianę. W
zależności od tego, komu było to w danym czasie na rękę.
Żeby
usprawiedliwiać się, że nie piszę dokładałem sobie materiałów. Odwiedzałem wszystko,
co związane było z personelem pokładowym. Znałem już z nazwiska połowy kobiet w
administracji Lotu i osobiście pana z recepcji w ich budynku firmowym. Tak
często się tam kręciłem polując z dyktafonem na stewardessy i pilotów, że w
końcu myślał, że tam pracuje. Kiedy już zacząłem wchodzić swobodnie, zacząłem
tam jadać obiady. Zdobywałem rozmówców dosiadając się do stolików. Musiałem się
poświęcać i czasami jednego dnia jadałem dwa posiłki. Kłamstwo, cztery.
Nasz
promotor (mieliśmy z Piotrkiem tego samego) organizował bardzo motywujące
seminaria dla piszących. „pisać pisać, nie pierdolić”, „ o ludziach piszcie,
nie o kartoflach” i wiele innych cennych rad zawsze gotów był nam sprzedać.
Podejmował nas także w domu ubrany w gatki nad zupą i poprawiał na przykład
jeden przecinek. Formy elektronicznej nie uznawał i lataliśmy do niego za
każdym razem z całą wydrukowaną pracą. Przyszedł jednak dzień, kiedy spoceni od
przeganiania wyszliśmy z jego mieszkania z podpisanymi pracami w dwóch kopiach
każdy.
Sądnego
dnia rano tak lekko już nam nie było.
Umówiłem
się z Piotrkiem na dworcu Stadion. Zwykle zabierał mnie jadąc do szkoły
samochodem, kładłem się na jego tylnej kanapie i zanim dojechaliśmy do
Rembridge wysłuchiwałem o jego dziewczynie a on o moich imprezach. Tego dnia
zrezygnował z prowadzenia i może na szczęście, bo pomimo pewności siebie za
kółkiem zazwyczaj, tym razem rano nie prezentował pewności żadnej.
Czekałem
na peronie w gangu z notatkami w ręce i bardzo się denerwowałem. Byłem tam
chyba ze dwadzieścia minut wcześniej i zastanawiałem się jak to wszystko zdam,
skoro patrzę się na te pytania i czuje jakbym wszystkie widział po raz
pierwszy. To było nic. Podjechał pociąg i wysiadł Piotrek. Szedł jakby był
zezowaty. W jednej ręce trzymał pomięte kartki, w drugiej krawat. Koszula
rozpięta i blady jak ściana.
-
Dlaczego tak dziwnie idziesz?.
-
Nie czuje w ogóle nóg, w życiu się tak nie bałem.
-
A krawat?.
-
Zawiąż mi, ja nie dam rady.
Raczej
nie podniósł mnie na duchu i od tej pory w gacie robiliśmy obaj. Różnica
polegała na tym, że jemu strach objawiał się w nogach a ja się pociłem. On
dodatkowo palił jednego za drugim a ja nie mogłem nawet pić. Szliśmy tak
wspierając się aż do bram uczelni, przy których sytuacja zmieniła się
diametralnie. Otóż na widok wielkiego orła witającego w Akademii Obrony
Narodowej nogi i mnie zawiodły. To nie wytłumaczalne uczucie, ale nagle
czujesz, że nie masz władzy nad własnym ciałem. Miękną ci kopyta i możesz się,
co najwyżej położyć. Wpieraliśmy się jak nawaleni aż do budynku nr dwadzieścia
pięć będącym naszym wydziałem.
Tam
zaczęło się na dobre. Każdy ratował się, czym mógł. Kto pracował prywatnie w
mundurze, przyszedł w nim na obronę. Stewardessy podciągały spódnice prawie pod
stanik i wszystkie nieprzepisowo były bez rajstop, ale w apaszkach. Okazało
się, że garnitur jest za słaby i trzeba było bardziej się postarać. Żałowałem,
że nie przyjechałem na monocyklu żonglując płonącymi pochodniami, ubrany w kolorowego
pajacyka i z przyklejonym nosem.
Ludzie
chodzili po korytarzu w tę i powrotem. Czytali pytania i nawzajem odpowiadali.
Ja byłem cały mokry i ślizgałem się po ścianie, czytać nie mogłem wcale.
Piotrek nic nie mówił, tylko co chwila chodził sikać i palił. Czekaliśmy obaj
jak na ścięcie aż przechodzący promotor powiedział do nas: „łatwo nie będzie”.
Ja zdjąłem marynarkę a P. prawie zemdlał.
Trzeba
przyznać, że strasznie głupie jest to, że piszesz pracę na konkretny temat a
odpowiadasz ze wszystkich przedmiotów, jakie miałeś na studiach. Staraliśmy się
dla rozluźnienia przypominać sobie te wszystkie zabawne chwile ostatnich lat.
Moja
ulubiona pani (była przewodnicząca Młodzieży Wszechpolskiej) od ćwiczeń ze
spoconymi pachami, którą doprowadzałem do stanu, gdzie kolor bordo zakrywał jej
makijaż. Prowadziła przedmiot mówiący o strategii bezpieczeństwa, co do której
mieliśmy raczej podobne zdanie. Gorzej było, kiedy poruszane były kwestie
społeczne, bo tu zdanie mieliśmy zgoła inne. Ona nie kryła się ze swoimi
poglądami, ja również. Piotrek na początku był gdzieś pośrodku, aż w końcu
postanowił się bawić ze mną i dolewał oliwy do ognia. Kiedy ona ze mną spierała
się o związki partnerskie, które bardzo zagrażają bezpieczeństwu Piotrek
potrafił powiedzieć do mnie: „daj spokój skarbie”, czym doprowadzał ją do
szewskiej pasji. Baliśmy się jak skończy się dla nas ten przedmiot, ale
dostaliśmy nienajgorsze oceny. Kiedy podpisywała mój indeks i zobaczyła
wpatrującą się w nią grupę wycedziła: „można się różnić, ale trzeba się różnić
pięknie”. Pewnie to odchorowała.
Z
każdego przedmiotu mieliśmy, co wspominać i staraliśmy się tym rozluźniać. Nie
było to łatwe, bo ciśnienie na korytarzu było takie, że nikt nie łapał żartów i
pomimo specjalizacji nie okazywał się lotny. Przyszedł jakiś koleś i pyta nas:
-
Ej, co wy jesteście za kierunek?.
-
Lotnictwo.
-
I kto jest u was przewodniczącym?.
-
Mirosław Hermaszewski.
-
Ja nawet nie pamiętam, od czego był ten koleś, kto jeszcze?.
-
Amelia Earhart i kapitan Wrona.
-
Ale macie przerąbane.
Do
środka wchodziły kolejne osoby zielone na twarzach i wychodziły z rozpiętymi
koszulami i nerwowo szukały telefonu w kieszeni tak jakby tam w środku ich
bili. Siedzieliśmy pod samymi drzwiami, głodni informacji od wychodzących aż
wychylił się promotor. Zobaczył nas bladych: „a wy to się bójcie”. Piotrek
spłynął po krześle a mnie wyleciały kartki z ręki.
Z
racji kolejności alfabetycznej on musiał wejść pierwszy. W drzwiach spojrzał na
mnie jak skazaniec pod celą śmierci i zniknął. Zacząłem dopytywać się, jakie
pytania wylosowali inni, żeby wiedzieć, co już mnie nie czeka. Mieliśmy sporo
pytań z historii, więc w mojej głowie tłoczyli się Wałęsa w ’89, wszelkie wojny
i pojęcia lotnicze łącznie z katastrofami, które jak na złość wysuwały się na
przód. Na moje nieszczęście okazywało się, że w środku (w celu rozluźnienia)
padają także pytania o wyniki Euro, składy drużyn i kulturę w krajach unii. Jeden
z dziesięciu.
Egzamin
miał zacząć się od zaprezentowania pracy na slajdach i pytań. Powinni byli nas
wpuścić razem, bo zawsze działaliśmy z zespole. Piotrek robił bajeranckie
prezentacje a ja ze słowotokiem dodając nierzadko choreografię i żarty zaliczałem
dla nas kolejne przedmioty. Tu jednak musieliśmy wejść osobno. Moją prezentacje
podrasował jednak tak jak swoją i pełno w niej było latających pikseli,
wodotrysków i kolorów. Niestety, kiedy zaczął, chcąc zabłysnąć przynajmniej
formą, kazano mu od razu przejść do wniosków niwecząc jego szanse na dobre,
początkowe wrażenie. Po czym żeby dołożyć mu stresu zarządzono przerwę. Pytania
już jednak wylosował i musiał tam zostać jak komisja wyszła. On umierał w
środku, my na zewnątrz.
Po
przerwie pytania zadał mu szef, odpowiedział. Później promotor, także dał radę
aż przyszło do recenzenta, który zamiast pytać o lotnictwo cywilne, o którym
pisał zapytał go o transport niebezpiecznych materiałów. P. zbladł. Kiedy
jednak promotor wyjaśnił recenzentowi, że to nie ten student okazało się, że
pytań więcej nie ma.
Wyszedł
rozluźniony. Odpalił papierosa, wyjął telefon i rzucił w moja stronę: „spoko
gruby, dasz radę”. Między nami był jeszcze jeden chłopak, który „pisał” o roli
Polski w NATO. Okazało się, że jako jedyny nie potrafi nic powiedzieć, bo ktoś
mu chyba tę prace napisał. On nie raczył jej nawet przeczytać, bo ciężko się
wytłumaczyć stresem jak ktoś przy takim temacie nie wie, co to jest NATO. Jako
jedyny nie zdał i musieli wezwać kogoś z dziekanatu i cały zastęp innych ludzi,
co zrelaksowało mnie tak, że garnitur z szarego zrobił się czarny.
Przyszła
moja kolej. Wchodząc minąłem się z wychodzącym promotorem.
-
Wychodzi pan panie doktorze?.
-
Tak.
-
Przerwa jest?.
-
Nie, idę na zajęcia.
-
Ale teraz ja zdaję.
-
Dasz sobie radę, cześć.
Tylko
na niego liczyłem, bo pomimo tego, że lubił nas straszyć to chyba dobrze nam
życzył. Powtarzał na seminariach, że trochę nas musi przeczołgać, żebyśmy nie
myśleli, że magisterkę dostaje się ot tak.
Same
obce gęby. Żadnej życzliwej. Na szczęście lubię gadać, więc zacząłem. Olali moją
prezentację tak misternie podrasowaną i trzeba było zdać się na wiedzę, której
w owym czasie w głowie jak na lekarstwo.
W
głowie Generał Jaruzelski, Unia Europejska i całe Prawo Lotnicze.
-
Niech nam pan powie ile dostał Magic Johnson za reklamę butów Nike?.
-
Na pewno więcej niż zarobiły na tym dzieci szyjąc je w Chinach.
-
W Indonezji proszę pana.
To
ich zdaniem miało mnie rozluźnić. Maglowali mnie później bardziej merytorycznie
około trzydziestu minut. Kiedy płynęło już ze mnie strumieniem zamiast mnie
oszczędzić zaproponowano tylko żebym usiadł. Na koniec jeszcze kilka pytań z
serii „świat i ludzie” i koniec.
Wyszedłem
lżejszy o połowę. Zobaczyłem, że na korytarzu tłum dzieli się wyraźnie na
połowę. Jedni stoją na baczność bladzi i przerażeni, reszta zrelaksowana patrzy
w sufit gadając przez telefony. Na jednym z foteli leżała znajoma stewardessa,
bez butów z nogami skrzyżowanymi na oparciu drugiego. Na mój widok przysłoniła
słuchawkę, przerywając rozmowę.
-
Jak Misiek?.
-
Chyba dobrze.
-
Co tak długo, wykłócałeś się znowu o coś?.
-
Powiedziałem, że ludziom w samolotach niepotrzebnie podaje się jedzenie, bo to
generuje koszty. W pociągu jadącym pół dnia nikt nie daje nawet kanapki.
-
I co oni na to?.
-
Że źle mówię, bo posiłek ma ludzi czymś zająć.
-
To wróć i im powiedz, żeby krzyżówki rozdawali.
Zacząłem
dzwonić kolejno do wszystkich. Kiedy pogratulował mi szwagier podał słuchawkę
Zdzisławie. Słychać było jakieś siorbania i trzaski aż w słuchawce znowu
pojawił się Przemek.
- Mama też ci
gratuluje, ale na razie płacze.
P.S.
Z naszym świeżo zdobytym wykształceniem Piotrek
dostał pracę na lotnisku w Modlinie, które okazało się klapą. Teraz na
wykazanie się wiedzą czekamy razem.